Podróżując w czasie, czyli w rosyjskim zakładzie wyrobów metalurgicznych

[MIKROWSTĘP: Mój wolontariacki projekt nabiera tempa. Spotykam się z grupą mniej lub bardziej umysłowo upośledzonej młodzieży już około miesiąca. Na razie cały czas się ze sobą oswajamy i towarzyszy nam jakaś mama lub tata. Zaczyna się też krystalizować mój plan zajęć: w piątki bowling, w poniedziałki mam organizować wyjścia do muzeów, a pozostałe 3 dni zajęcia manualno – plastyczne.]

Koniec marca 2009, Sormowo, Niżny Nowogród, Rosja

Wowa był masą tęczowej energii i siły skumulowaną w małym i chudym ciele. Z czarnymi oczami tryskającymi iskrami i głosem produkującym setki słów na minutę. Wystarczyła chwila skupionej uwagi poświęcona Wowie, próba zrozumienia jego niewyraźnej, szybkiej i pełnej chęci przekazania, jak najwięcej mowy, żeby chłopak obdarzył nas głęboką przyjaźnią. Władimir był najodważniejszy z grupy i to on pierwszy do mnie podszedł podczas naszego zapoznawczego spotkania, to on chwytał mnie za rękę, żebym go prowadziła podczas spacerów i bezczelnie wykorzystywał swoją „niepełnosprawność”, chociaż z poruszaniem się nie miał żadnych problemów. Próba zrozumienia Wowy była dla mnie zawsze wyzwaniem. Ja nadal uczyłam się rosyjskiego, a on dodatkowo mówił przeraźliwie szybko. Przez swoją szybkość właśnie, nerwowość i niecierpliwość nie był za bardzo lubiany w grupie. Dzieci były w połowie swojej wyklejanki, a Władimir biegł do mnie powiewając naddartym i oblepionym klejem dziełem, meldując z rozbrajającym uśmiechem, że skończył. Zachowywał się, jakby chciał jak najszybciej nałapać z życia i od innych ludzi, jak najwięcej wrażeń, słów, uwagi. Nie zawsze go rozumiałam i nie byłam mu w stanie odpowiedzieć taką ilością treści, jaką on mnie zalewał, ale poświęcona uwaga, uśmiechanie się, czy przywoływanie go do porządku, gdy zdarzyło mu się za bardzo rozpraszać grupę skutkowały promienną radością i tak skupionym słuchaniem mnie, że po prostu nie mogłam być na niego zła.

Wowa miał 18 lat, choć ciało potwornie chudego 12latka. Poruszał się samodzielnie, mówił niewyraźnie, ale tak, że inni go rozumieli, co według jego matki Elizy Frolowej było cudem i efektem lat rehabilitacji, ćwiczeń, wyjazdów do specjalistycznych ośrodków etc. Eliza była wzorem spokoju i opanowania. Wowa buntował się i nie zawsze jej słuchał. Czasami zachowywał się trochę, jak buntujący się nastolatek, co było na swój sposób rozczulające. Władimir i jego mama bardzo mi pomogli w początkowej fazie rozkręcania się mojej pracy. Np. w organizacji poniedziałkowych wycieczek do muzeów w Niżnym. Jedną z pierwszych była wycieczka do fabryki w dzielnicy oddalonej od centrum o około godzinę jazdy autobusem, a właściwie na peryferiach tej dzielnicy, w dość mrocznej jej części.

Okolice wielkiego zakładu metalurgicznego, który mieliśmy zwiedzać były mroczne i pełne smutnych, monumentalnych budynków. Parking przed głównym wejściem zajęły powciskane między samochody babuszki oferujące najprzeróżniejsze towary: karton – lada babuszki nr 1: dwa woreczki kapusty kiszonej i dziesięć par rajstop, babuszka nr 2: pięć pęczków cebuli i kilka par kolorowych skarpet, babuszka nr 3: kilkanaście wyszydełkowanych kolorowych maleńkich bucików dla noworodków i kilka kubków z jakimiś czarnymi kulkami, babuszka nr 4: pięć kubków z trudnymi do zidentyfikowania małymi beżowymi spodkami, być może grzybami oraz kilka bukiecików bazi itd. Sama fabryka natomiast okazała się niezwykle ciekawa.

Przed wejściem do fabryki

Przed wejściem do fabryki

Sormowskie zakłady metalurgiczne mieszczą się w dzielnicy miasta zwanej Sormowem. W połowie XIX wieku założył je jakiś Włoch. Produkowano najpierw statki i wagony kolejowe, później w zależności od potrzeb czasów: czołgi, broń, różne dziwne pancerne pojazdy itd., a dziś produkuje się tu głównie statki i łodzie.

Historyczna tablica z datą założenia zakładu

Historyczna tablica z datą założenia fabryki

Model wyprodukowanej tu łódki

Model wyprodukowanej tu łódki

Wydzielone na terenie zakładu muzeum, a właściwie wystawa była równie smutna i melancholijna, co aura na zewnątrz. Szara wykładzina, ponure zdjęcia za przeszklonymi ścianami, miniatury czołgów, modele statków. Tylko początki fabryki ukazane na zdjęciach były bajkowe. Kobiety w długich letnich sukniach z parasolkami w rękach spacerujące po nowiutkim promie, mężczyźni z cygarami w dłoniach oglądający końcówkę montażu jakieś kolei, tłumy odświętnie ubranych ludzi wiwatujących podczas rozbijania butelki o kadłub nowego statku itd. Wyblakłe, spłowiałe fotografie ludzi, którzy już dawno przeminęli, a którzy prawdopodobnie nawet nie przypuszczali, że ich świat, Rosja, w jakiej żyli przeminie bezpowrotnie w przeciągu tak krótkiego czasu. Fascynujące było oglądać ich twarze, ubrania, zachowania i próbować wyobrazić sobie tę elegancką, pachnącą, bogatą i wyluzowaną Rosję… Zastanawiałam się, jakim krajem byłaby Federacja dziś, gdyby przewroty historyczne nie zmieniły tak radykalnie biegu jej historii.

Jeden z czterech współczesnych symboli zakładu

Jeden z czterech współczesnych symboli zakładu

Po tej krótkiej i sentymentalnej części wystawy, stanowiącej jakieś 4% całości przeszliśmy do dalszych jej części, które skupiały się na sławieniu bohaterstwa narodu radzieckiego. Przewodniczka, krępa pani w średnim wieku i w za dużej marynarce z emfazą i prawdziwym zaangażowaniem opowiadała o tym, jak ważną rolę pełniła fabryka w czasie pierwszej, a potem drugiej wojny światowej. Broń, czołgi, wozy pancerne, łodzie podwodne itp. pomagały radzieckiemu żołnierzowi pokonywać wroga. Kobieta opowiadała z radosnym podnieceniem i niezmąconą pewnością o bohaterstwie ludu sowieckiego, a ja z rosnącą ciekawością słuchałam tego pełnego pasji, fantastycznego opowiadania.  Byłam pewna, że tego typu podejście to przeszłość, cień opowieści starszych ludzi o tym,  jak podchodziło się do radzieckich zwycięstw i wojny kiedyś. Tutaj jednak nadal praktykuje się uprawianie radosnej, energicznej, wypowiedzianej na głębokim wdechu celebracji przebiegu wojen z punktu widzenia  „zwycięstw ponad wszystko”, zapominając o tych ciemniejszych, bardziej bolesnych częściach historii, dotyczących również radzieckiego żołnierza.

Czapka czerwonoarmisty

Czapka czerwonoarmisty

W Sormowie produkowano również radzieckie czołgi

W Sormowie produkowano również radzieckie czołgi

Wszyscy wojskowi  z tych radosnych historii mieli rodziny, na front wysyłani byli w bardzo młodym wieku, wielu z nich bez odpowiedniego wyposażenia itd. Za pojęciem masy zwanej „radzieckim sołdatem” kryły się pojedyncze jednostki, traktowane przez system jak przedmioty, mięso armatnie. Zamiast jednego porządnego kawałka broni zainwestowanego w pojedynczego żołnierza, preferowano wysłanie na śmierć dziesiątki. Nasza prawdziwie uradowana przewodniczka miała zupełnie odmienne od mojego podejście do tych spraw i nie przestawała mówić, o tym, jak to fajnie było walczyć za wielką ojczyznę i jak pomagała w tym młodym sołdatom Sormowska fabryka…

Zwiedzanie wystawy zwieńczył film o współczesnych sukcesach zakładu. Niezbyt długi klip z 2005 roku w rytmach marszy oraz młodzieżowych pieśni pokazywał migawki z życia fabryki: inżynierowie oglądający produkcję i podpis informujący o tym, że ludzie nie pracują w fabryce dla niczego więcej oprócz radości pracy i wspólnie osiąganych efektów, impreza pracownicza (duża scena, kilkanaście tancerek w obszernych kolorowych sukniach i quasi ludowo ubrani ich partnerzy, tony jedzenia i wódki na stolikach, uradowane twarze pracowników), następne zdjęcie ktoś komuś wręcza kwiaty na tle nowej łodzi (starsi grubi mężczyźni i obowiązkowo jakaś młoda, błogo uśmiechnięta laska w tle).

Alejka w muzeum

Alejka w muzeum

Opuszczałam zakład zachwycona. Dla mnie był on, jak wehikuł czasu, który pozwolił mi odkryć Rosję sprzed kilkudziesięciu lat, dokładnie taką, jak ta przedstawiana na tak modnych teraz pocztówkach retro z reprintami radzieckich plakatów zachęcających do kolektywnej pracy, sławienia Armii Czerwonej, promujących specjalny tryb życia obywateli CCCP itd. Moi kochani podopieczni też byli zachwyceni, chociaż pani przewodniczka, która szczerze dała z siebie wszystko, trochę ich znudziła. Po powrocie na zajęcia pozwoliłam im tworzyć to, na co mieli ochotę. Dima, duży chłopak, wiecznie uśmiechnięty i trochę nieśmiały, z dumą i cały się czerwieniąc wręczył mi pamiątkę z wystawy, którą z własnej inicjatywy dla mnie stworzył. Na białej kartce papieru świeżą farbką czerwieniła się wielka szkarłatna gwiazda, a wokół niej wirowały żółte słońca z plasteliny. Byłam szczerze wzruszona, a praca do dzisiaj wisi na ścianie w moim pokoju.

Leave a comment